Zespół Pieśni i Tańca Politechniki Warszawskiej podbija Amerykę
Zespół Pieśni i Tańca Politechniki Warszawskiej w lipcu 2016 r. występował w Ameryce Północnej. Poniżej przedstawiamy relację członków Zespołu z tego niezwykłego wyjazdu.
Zastanawialiście się kiedyś czym jest dla Was amerykański sen? Czy chcielibyście coś osiągnąć będąc za oceanem? Jedni chcieliby zarobić kasę, inni mieszkać w państwie, które otacza legenda równości i dobrobytu, jeszcze inni po prostu pochwalić się na facebooku zdjęciem ze Statuą Wolności. Sny mamy przecież różne.
Witaj Kanado
Po wielogodzinnej podróży samolotem dotarliśmy do Toronto, gdzie z lotniska odebrał nas Robert z polonijnego zespołu Biały Orzeł. To właśnie członkowie Białego Orła gościli nas w swoich domach. Przyjęli nas śpiewem, tańcem i wspaniałą kolacją. Byliśmy tak zmęczeni zmianą czasu, że trudno byłoby chyba nazwać tę imprezę huczną, więc z wdzięcznością pozwoliliśmy odwieźć się do domów.
Następnego dnia mogliśmy podziwiać jedną z największych atrakcji turystycznych regionu - Wodospad Niagara. Kaskada jest nie tylko piękna i ogromna (liczy ponad 50 m wysokości i 1200 szerokości), ale także funkcjonalna. Blisko połowa wody z wodospadu jest odprowadzana i zasila dwie elektrownie, zarówno po stronie Kanady jak i USA. Podziwiając ten majestatyczny widok mieliśmy nadzieję, że cały miesiąc będzie równie ekscytujący jak sam początek podróży.
Kolejnego dnia zwiedzaliśmy Montreal. Miasto bardzo różni się od stolicy Ontario. Można było odnaleźć tam silne wpływy francuskie zarówno w architekturze, jak i sposobie życia mieszkańców. Pomimo korków i bezustannych remontów ulic, czas wydawał się płynąć tam nieco wolniej niż w Toronto. Łatwo było zauważyć, że język angielski pomimo posiadania statusu języka oficjalnego jest praktycznie nieużywany. Podziwialiśmy piękny Montreal z wielu miejsc widokowych, zwiedziliśmy Oratorium Św. Józefa na Mont Royal i jechaliśmy autobusem po torze Formuły 1. Tę wspaniałą wycieczkę zawdzięczamy Beacie, która mieszka w Kanadzie już 20 lat. Jako studentka była solistką Teatru Tańca Polskiego „Wisłok” w Rzeszowie, który niezwykle ciepło wspomina. Przez wzgląd na jej sentyment do polskiego folkloru oraz dzięki tancerzom Akademii Białego Orła, mogliśmy gościć w stolicy prowincji Quebec oraz wystąpić na scenie Domu Polskiego w Montrealu.
Dwa dni później byliśmy już w drodze do Drummondville. To niewielka miejscowość, która raz do roku zamienia się w festiwalową wioskę. Mondial des Cultures jest tak popularny, że widzowie zjeżdżają się na koncerty nawet z Montrealu. Zaadoptowana na ten czas szkoła, przez prawie dwa tygodnie, była naszym domem. Warunki mieszkalne raczej nie przypominały pięciogwiazdkowego hotelu, ale dawały świetną sposobność do integracji! Każdego dnia impreza dla wszystkich uczestników trwała do 3:00 nad ranem. Dla niektórych wciąż była zbyt krótka, ale wszyscy wiedzieliśmy że następnego ranka musimy być zwarci i gotowi do występów.
Tradycją festiwali folklorystycznych są „wieczory kulturowe” organizowane przez uczestników. Przedstawiciele każdego zaproszonego państwa stają się animatorami wieczoru. Często odbywają są konkursy, degustacje regionalnych potraw, nauka tańca, a podczas imprezy zabawa trwa głównie do muzyki pochodzącej z kraju organizatorów. Rada Zespołu niewątpliwie stanęła na wysokości zadania.
Uczestnicy mogli zrobić sobie zdjęcie w krakowskim kostiumie, zasmakować oscypka z żurawiną (który jakimś cudem przewieźliśmy przez granicę) lub sprawdzić swoich sił w konkursie rodem z polskiego wesela. To wszystko do muzyki Brathanków, Goorala, no i oczywiście Żartów Na Bok.
Każdy dzień przepełniony był występami. Razem z nami na scenie można było zobaczyć również Belgów, Francuzów, Kanadyjczyków, Kostarykańczyków, Martynijczyków, Meksykanów, Portugalczyków, Słoweńców, Tajwańczyków, Turków i Węgrów. Publiczność wyjątkowo upodobała sobie zespół z Meksyku. Prezentowali oni obrzędy Majów. Ich pomalowane ciała i maski budziły w widzach zaciekawienie, strach i zachwyt za razem.
Okrzyki, które z siebie wydawali dodawały energii i nie pozwalały na oderwanie oczu od artystów. ZPiT PW także podobał się widzom. Jako jedyni prezentowaliśmy się na sześciu godzinnych koncertach i na wszystkich naszych występach miejsca siedzące były pozajmowane. To miłe uczucie, kiedy tak daleko za oceanem nasz rodzimy folklor potrafi ujmować widzów.
Wiele wrażeń przysporzyła nam wycieczka do stolicy regionu - miasta Quebec. Każdy z nas wykorzystał ten wolny czas według własnego uznania. W grupach lub samotnie przechadzaliśmy się po starych uliczkach, odwiedzaliśmy maleńkie kawiarnie i oglądaliśmy występy uliczne. Ten dzień pozwolił na odpoczynek od codziennych obowiązków festiwalowych. Gryząc pomidory kupione na targu, mogliśmy słuchać dźwięków harfy na ulicy i oglądać łodzie w starym porcie. Mogliśmy zobaczyć parlament i quebecką katedrę Notre Dam, w której złota rzeźba stała nad ołtarzem jak pająk na czterech nogach. Mogliśmy zagrać na muzycznych łyżkach z człowiekiem, który sam je wyrzeźbił i wydać fortunę na produkty na bazie syropu klonowego.
Podbijamy Stany Zjednoczone
Tydzień później byliśmy już w drodze do Nowego Jorku. Przykro nam było rozstawać się ze wszystkimi wspaniałymi ludźmi, których tam poznaliśmy, ale czekały nas kolejne atrakcje i nie mogliśmy doczekać się nowych wrażeń. Czytelniku, jeśli chcesz nam pozazdrościć to jest to dobry moment. Nowy Jork nie śpi. Spędziliśmy tam jeden dzień, choć wydawało się, że minęła jedynie godzina. Najambitniejsi z nas przeszli ponad 15 km pieszo, żeby podziwiać miasto. Widzieli Katedrę Św. Patryka, zatańczyli fragment suity rzeszowskiej na Rockefeller Center, odpoczywali w Central Parku, zwiedzali Times Square za dnia i nocą. Obeszli dolny Manhattan aż do pomnika World Trade Center. Później pozostała już jedynie podróż promem i zdjęcie ze Statuą Wolności. Niektórym szczęśliwcom udało się kupić bilety na spektakl na Broadwayu. Z pewnością nie zapomnimy tego miasta. Kolejnego ranka wyruszyliśmy do Waszyngtonu, skąd mieliśmy polecieć do Atlanty. Stolica wydawała się spokojniejsza niż Nowy Jork i o wiele bardziej przestrzenna.
Z wyjątkiem Białego Domu, zdążyliśmy jedynie zwiedzić Muzeum lotnictwa i przestrzeni kosmicznej, które zdumiewało bogactwem. Dziesiątki samolotów, kapsuł kosmicznych, satelit i rakiet przepełniały cały budynek. Z pewnością nie trzeba być entuzjastą lotnictwa, żeby docenić niezwykły wpływ tych eksponatów na naszą wiedzę o świecie. Każdy z nas chciałby tam spędzić przynajmniej dwie godziny dłużej, ale spieszyliśmy się na samolot.
Folkmoot, odbywało się w Waynesville, miasteczku położonym 370 km na południowy wschód od Atlanty. To był kolejny duży festiwal, dlatego nikt nie spodziewał się luksusów. Oczywiście zdarzają się wyjątki. Ostatnim razem, w Rumunii, jeden z pokoi dziewcząt wyposażony był w jacuzzi, ale nie jest to standard mieszkaniowy do jakiego przywykliśmy. Przywitały nas duszne klasy przepełnione piętrowymi łóżkami. Coś jednak różniło te pokoje od tych, które zastaliśmy w Drumondville. Na każdym łóżku czekało origami z kształcie serca i cukierek, a na kredowych tablicach widniało powitanie w języku polskim i wesołe rysunki. Okazało się, że wszystko co znajdowało się w festiwalowym budynku było podarowane przez mieszkańców Waynesville: łóżka, pościel, małe mydełka i szampony w łazienkach, również jedzenie. Każdemu z zespołów przydzieleni byli opiekunowie. To oni sponsorowali nam posiłki i dbali o to, żeby niczego nam nie zabrakło. Bill i Becky Jarrell odkąd przenieśli się do miasteczka na emeryturę 10 lat temu, prawie od razu zaangażowali się w organizację festiwalu. Do tej pory opiekowali się zespołami z Rosji, Serbii i Rumunii.
Od początku naszego pobytu w Waynesville mogliśmy odczuć miłą atmosferę i zauważyć starania gospodarzy, żebyśmy dobrze czuli się podczas festiwalu.
Właściwie każdego dnia byliśmy na scenie. Razem z nami prezentowały się zespoły z Chin, Dominikany, Finlandii, Francji, Ghany, Japonii, Peru, Rumunii oraz grupa z USA, która przedstawiała folklor Meksyku. Każdy koncert odbywał się w innym miasteczku i na każdym pełna widownia oklaskiwała artystów.
W naszym wykonaniu szczególnie podobała się amerykańska pieśń God Bless America. Zawsze towarzyszyły jej owacje na stojąco. Tom, weteran wojenny, który pełnił również funkcję naszego kierowcy, wzruszał się wyjątkowo, kiedy słyszał nasz śpiew. Ze łzami w oczach opowiadał nam potem, jak silne było to dla niego przeżycie. Piosenki zagraniczne, które śpiewamy na festiwalach zawsze robią wrażenie na widzach, jednak nikt z nas nie spodziewał się, że ten punkt programu wywoła w ludziach tak silne emocje. Najpiękniejsze momenty w życiu artystów to takie, w których zdajemy sobie sprawę z uczuć, jakie wzbudza w widzach nasza ciężka praca. Kiedy Folkmoot dobiegł końca, pozostał nam jedynie powrót do domu.
Będziemy chętnie wracać pamięcią do miejsc, które zobaczyliśmy, do występów naszych kolegów i koleżanek, a przede wszystkim do wspaniałych ludzi, których poznaliśmy podczas naszej podróży za ocean. Być może część z nich pozostanie naszymi przyjaciółmi na długie lata.
Wyjeżdżając do Ameryki nie planowaliśmy się tam osiedlić i zbić majątku na giełdzie. Może kiedy indziej. Wszyscy po prostu chcieliśmy wspólnie z przyjaciółmi przeżyć coś fajnego, godnie reprezentować naszą uczelnię, uczestniczyć w rozpowszechnianiu własnej kultury zagranicą, przedstawiać ją jako piękną i bogatą, pokazać jak bardzo jesteśmy z niej dumni. Sny mamy przecież różne.
Podobne materiały:
Nabory do Zespołu Pieśni i Tańca Politechniki Warszawskiej
65-lecie Zespołu Pieśni i Tańca PW w rozmowie z Januszem Chojeckim
Tekst i zdjęcia: ZPiT PW